Bezsenność w Seattle

Autobus podrzucił nas do samego centrum, gdzie razem z grupką rozgadanych Chińczyków opuściliśmy wehikuł. Następnie krótki marsz z trzema torbami i plecakiem do naszego hotelu, a właściwie to całkiem klasycznego amerykańskiego motelu wciśniętego między otaczające go wieżowce, i byliśmy już zakwaterowani. Pokój okazał się nawet lepszy niż wyglądał na zdjęciach :). Następnie ruszyliśmy na zwiedzanie, a właściwie na poszukiwanie czegoś co można by było zjeść. Po krótkim spacerze wzdłuż nabrzeża znaleźliśmy najstarszy rejon Seattle z zabytkowym, jak na standardy amerykańskie, bazarkiem (miał już chyba z 0,9 wieku : ). Było tam właściwie wszystko, i co więcej był tam też pierwszy Starbucks, czyli kolebka amerykańskiej kawy z ekspresu, coś jakby taka nowa era. Zanim pojawił się Starbucks, nie wiedzieć czemu amerykanie pili tylko przelewową kawo-lurkę. Oczywiście nie obyło się bez degustacji owej kawy, która w sumie i tak nie umywała się do włoskiej.
z widokiem na downtown

Nasz pierwszy postój w Ameryce to Seattle, miasto słynące ze Starbucksów, Kurta Cobaina i siedziby Amazona. Po Dolinie Krzemowej to drugie zagłębie IT w USA dlatego ceny w tym mieście były bolesne… To tu powstał pierwszy Starbucks (w którym byliśmy, wypiliśmy kawę w tłoku razem z całą wycieczką skośnookich), mimo że na każdej przecznicy można znaleźć przynajmniej 2 inne puste:). Tu też powstała Nirvana i grał Hendrix. Jest nawet super nowatorskie „muzeum” muzyczne, ale niestety nie mieliśmy czasu by tam wpaść, ale myślę ze akurat tu warto. Było gorąco, nawet bardzo. I duszno. Trochę to dziwne, bo klimat niby podobny do Vancouver a odczucia zupełnie inne. Podobno w Seattle ciągle pada. My mieliśmy szczęście bo trafiliśmy z pogodą. 


 Podróż do Seattle upłynęła nam szybko. Postaliśmy chwilę w korku na wjeździe i wysiedliśmy w centrum. Nasz „hotel” to zaledwie podrzędnej kategorii zajazd, ale kosztował co najmniej jak 4 gwiazdki. Dało się przeżyć ale za cenę 140$ za pokój spodziewaliśmy się więcej. 
Kings Inn nie taki królewski

W ogóle z tymi cenami to tu jest bardzo słabo. Już zapomniałam jak to jest, bo wszystkie ceny tu nie zawierają podatków! Nigdzie też nie jest powiedziane ile na co jest tego podatku jest. Więc szykując się do płacenia ciągle jesteśmy zaskakiwani większą kwotą, strasznie to irytujące jest. Zostawilismy bagaże i pobiegliśmy poczuc atmosferę miasta. Wpadliśmy na Pike Place (duże miejskie targowisko z którego słynie Seattle i rzekomo tam jest jego dusza). Zjedliśmy tam chińskiego kurczaka na patyku, obejrzeliśmy stragany rybne, wpadliśmy do pierwszego Starbucksa i zobaczyliśmy minifabrykę serów (Amerykanie to naprawdę umieją sprzedawać). Poszliśmy nad zatokę, a na koniec Space Needle (wieża telewizyjna na którą wjazd kosztuje majątek) i pobliskie atrakcje jak park muzyczny z fontanną w kształcie głośnika. No i wreszcie amerykańskie lody (kto był ten wie – Ben & Jerry chocolate chip cookie). Bezsennośćw Seattle okazała się mitem, bo już o 10 spaliśmy jak zabici. W końcu jutro nowe atrakcje.
że niby polska...

pierwsze logo Starbucksa było inne niż obecnie
wieża telewizyjna Space Needle

deszczowy głośnik

Komentarze