PÓŁ ROKU

ostatni widok przed położeniem się spać

Właśnie minęło pół roku od kiedy nasza stopa zawitała do Chicago na dłużej. Nooo nie licząc tego czasu na święta w Polsce. Ale to już pół roku, czyli 6 miesięcy, czyli 180 dni czyli... jesteśmy tu już baardzo długo.

To niesamowite jaki zrobiliśmy postęp. Przyjechaliśmy tu tylko z 2-ma walizkami, a dziś mamy coś jakby dom. To jednak wyzwanie, aby urządzić sobie mieszkanie bez samochodu i to w obcym kraju, ale daliśmy rade! No i przeprowadzka teraz to nie będzie taka prosta sprawa, bo mamy już pełen zestaw akcesoriów mieszkalnych. Przynajmniej dzięki temu czujemy się tu komfortowo, a 4 tydzień kwarantanny mija nam przyjemne. Jestem zaskoczona, że można mieć dom z dala od domu. Tym, że czujemy się tu bezpiecznie, że lubimy tu być, i że zaledwie po paru miesiącach czujemy się częścią tego miejsca. Nadal zachwyca nas widok z okna, nadal nie dogadujemy się z nową pralką, nadal uczymy się Ameryki, ale to już jest nasze miasto:) Nawet gdybyśmy mieli wrócić jutro do Polski, Chicago nie będzie już tylko pustą kropką na mapie. To już część naszego życia. Bardzo fajnego zresztą:)

Kiedy przylecieliśmy tu 9 października nie mieliśmy w głowie żadnego planu poza tym, że Bartek idzie do pracy. Nie wiedzieliśmy gdzie będziemy mieszkać, co będziemy robić, z kim będziemy tu spędzać czas. Nie robiliśmy planów poza ogólnym założeniem - przyjechaliśmy po przygodę. Zwiedzimy Stany wzdłuż i wszerz, zajrzymy do każdej dziury, a jak się nam znudzi to wracamy i już. I nawet tak niewielkie plany z dzisiejszej perspektywy wydają się abstrakcją. Podróże... ahahaha. Plan niemożliwy do zrealizowania. 29 lutego kupiliśmy roczny bilet do parków narodowych w USA, ale nie wiem czy nam się przyda w tym roku w ogóle:(

Ten czas szybko leci... Dopiero pakowaliśmy walizki w Koneserze i upychaliśmy po rodzicach ostatnie tobołki na później. To było szaleństwo, ten remont, przeprowadzka, pożegnania, druga przeprowadzka, pakowanie. Z rozpędu pojechaliśmy do Chicago, ale równie dobrze mogłam wykopać nowy Kanał Panamski. Co się nie da... A co mogę powiedzieć o Stanach po pół roku? Po pierwsze jest lepiej niż myślałam. Duużo lepiej. Zawsze wydawało mi się, ze amerykańskie miasta nie są dla mnie (kto był ten wie), a jedyne co Ameryka ma do zaoferowania to Parki Narodowe. Można odwiedzić, ale potem trzeba uciekać:) Pewnie sama bym nawet nie wpadła na to, żeby odwiedzić Chicago. Tymczasem bardzo lubimy to miasto, ludzi którzy tu są, a przede wszystkim okolicę, w której mieszkamy. Da się żyć, po tym jak już się człowiek przyzwyczai do nowych miar i wag, lokalnego slangu, sposobu myślenia Amerykanów, podatków i pozna się trochę lepiej ten kraj. Jak zwykle byłam pełna uprzedzeń, a okazuje się, że w tym szaleństwie jest pewna logika.
pierwszy widok o poranku

Trzeba jednak przyznać, że ostatnie pół roku było dla nas jak karuzela, ale to gdzie jesteśmy dziś jest dla mnie wielkim zaskoczeniem. Na pewno w październiku inaczej myślałam o pewnych sprawach:
  • EPIDEMIA - nie sposób nie wspomnieć o koronawirusie. Nie sądziłam, że mój plan zwiedzania będę musiała tak mocno zweryfikować. Myślałam, że najgorszy okres w Chicago za nami - w końcu przyjechaliśmy jesienią, z perspektywą mroźnej i długiej zimy. I tak było, chociaż nie tak mroźno jak się spodziewaliśmy. Od marca miało być lepiej, ale teraz to dopiero będzie ciężko. Zostać w domu kiedy jest zimno to trudne. Natomiast siedzieć w domu kiedy jest ciepło, słonecznie i całą zimę marzyłam o takiej pogodzie... -  jest wręcz tytanicznym wysiłkiem.
  • ODLEGŁOŚCI - własnie uświadomiłam sobie, że Polska jest jednak daleko. I nie chodzi mi o te fizyczne 7 506 km w linii prostej ani o 7 godzin przesunięcia czasowego. Zawsze myślałam, że w najgorszym razie wsiądę w samolot i za 9 godzin jestem w domu. Dlatego wydawało się to tak blisko. Jak byłam dzieckiem to dłużej nad morze jechaliśmy samochodem:) A teraz: w środę o 14 byliśmy w Warszawie, a w czwartek o 9 rano Bartek był już w biurze w Chicago. Tylko, że w obecnej sytuacji to już nie takie proste. Jak będziemy się ewakuować do Polski to chyba teraz najlepiej kajakiem. Z kanapą i termomixem pod pachą:) a ja myślałam, że ciężko się będzie przeprowadzić do Ameryki... taaa - teraz wrócić to dopiero będzie łamigłówka. 
  • MIESZKANIE W CHMURACH - w najlepszych snach nie wyobrażałam sobie takiego widoku z okna. Myślałam, że najlepsze mieszkanie zostawiłam w Warszawie. I pewnie tak, bo moje, ale tutejsze wymiata widokiem. Codziennie patrze w okno i nie wierze.
  • ODWIEDZINY - myślałam, że będziemy mieć tu tłumy gości, zwłaszcza w wakacje, ale w dzisiejszej sytuacji nie da się nic zaplanować. Cieszę się, że odwiedzili nas Aga z Karlą i Kamil, i nie sądziłam że mogą się okazać naszymi jedynymi gośćmi w dłuższej perspektywie. Takie rzadkie okazy, trzeba było trzymać dłużej:)  Dobrze, że zdecydowaliście się od razu! A reszta? Mamo, tato ja Wam nawet chałkę zrobię, możecie u nas siedzieć na kwarantannie ile chcecie!
o takie chałki zrobię...

  • ADAPTACJA I TĘSKNOTA - jestem zaskoczona, że tak łatwo dziś utrzymać kontakt i zniwelować odległości. Whatsapp pomaga:) Czasem dziwnie się czuję, że nie tęsknimy za krajem i naszym starym życiem i z tym jak szybko odnaleźliśmy się w nowej rzeczywistości. Ale to też za sprawą tego, że mamy cały czas kontakt ze światem! Klara całuje telefon jak do niej dzwonimy, z mamą gotuję na  whatsappie, z Kamilem jadę przez telefon. Ale też nie żyjemy tymczasowo tutaj. Całkiem niechcący realizujemy zasadę "Żyj pełnią życia tu gdzie jesteś". Bo ciężko cieszyć się z pobytu w Stanach, kiedy serce jest za oceanem. Ale udało nam się włączyć pauzę:) I skoro tu jesteśmy, to angażujemy się w lokalne życie. Po pierwsze urządziliśmy mieszkanie (większość Szwedów nadal ma tylko podstawowe wyposażenie), po drugie wyszliśmy do lokalnej społeczności - wolontariat, mieszkańcy w naszym budynku, wspólnota, Polonia, sprawiają że nie czujemy się samotni. Po trzecie poznajemy lokalną okolicę i nie czekamy na lepszą przyszłość. Teraz, żeby tylko się nie rozchorować i przetrwać...
  • PRACA - nie sądziłam, że barierą w znalezieniu pracy będzie kryzys. Brałam pod uwagę wszystkie scenariusze, ale nie ten. Największa barierą miał być czas oczekiwania na dokumenty - to było 5 miesięcy, ale spodziewałam się nawet 2 razy tyle. Cóż z tego, skoro teraz nie ma rekrutacji. A obecnie po 3 tygodniach jest 10 mln nowych ludzi bez pracy... Być może będę musiała znowu pomyśleć o własnej firmie. Tego też nie było w scenariuszu i w październiku nawet by mi to do głowy nie przyszło. A dziś... kto wie:)
  • "MISZCZ" JEDNEGO GARNKA - nie spodziewałam się, że będę kucharsko samowystarczalna. Zawsze lubiłam gotować, ale z termomixem nawet te trudne potrawy stały się jakieś łatwiejsze. Robię chleby na zakwasie, chałki, kostki rosołowe, masło, bułki a o tradycyjnych zupach, makaronach i risotto nie wspominając. Właśnie skończyłam robić bigos w tym urządzeniu <wow>. Mam wrażenie, że jemy dużo zdrowiej, przy niewiele większym nakładzie pracy. Cóż, koronawirus sprzyja też i takim eksperymentom. Ale powinnam była zacząć od tego, że w październiku nie podejrzewałabym nas w ogóle, że termomixa kupimy w USA. Tyle się przymierzaliśmy, ale przez ten wyjazd trzeba zaparkować temat. Jednak nie było potrzeby:)
  • FIRANKI - a raczej ich brak. Nie wiedziałam, że spodoba mi się bez firanek. Bo są przytulne i domowe. Ale jak mamy taki widok, to po co zasłaniać? Więc jest bez firanek i tez mi się podoba.
Takie to rozkminki mam po tak długim czasie siedzenia w domu. Czas zrobić babkę drożdżową i pomalować jajka do koszyczka.
gimnastyka poranna co by nie przytyć!
gimnastyka poranna z najlepszym widokiem. Jakoś tak nigdy dość....

Komentarze